Zacznę od końca, bo koniec wycieczki zrobił na mnie największe wrażenie. Wracaliśmy ze zdjęć, po całym dniu, noga za nogą. Ścieżką w parku. Szedłem pierwszy gdy nagle usłyszałem głośne „patrz wąż!”. To był Robert, który szedł za mną. Jaki z tego wniosek? Przedreptałem ścieżką obok wyprostowanego węża. W sandałkach. A gdybym na niego stanął? Hę? Mała żmijka w kolorze piasku…
To co mnie trochę rozczarowuje na tym wyjeździe to to, że wszystkie parki narodowe są zagospodarowane w ten sposób, że teren jest ogrodzony, chodzi się wyznaczonymi ścieżkami a zdjęcia robi się z platform widokowych. Nie ma tu miejsca na explorację. Inna sprawa, że dzięki temu maleje prawdopodobieństwo zgubienia się, wdepnięcia w gniazdo pająków i żaden wąż nie spadnie Ci na głowę. Ale dlatego nie jest to wyjazd życia, tylko ciekawa wycieczka. Mam nadzieję, że Argentyna podniesie poprzeczkę.
Park Aparados de Serra to olbrzymia rozpadlina w ziemi. Stoi się na skalnej półce a pod nogami ma się prawie 500 metrową przepaść. Największy wodospad, który „wisi” w tej rozpadlinie ma prawie 350 metrów. To był obłędn widok – kłębiące się chmury, prawie pod nogami… A potem uciekaliśmy przed deszczem.