Zabrakło nam reali. W San Francisco nie ma banku, pojechaliśmy do Caneli – tam był bank, ale nie świadczył takich usług i suma sumarum wylądowaliśmy w Granado. A tam święta na całego. Wszstkie witryny sklepowe w ozdobach, na każdym większym rondzie stoi choinka, Mikołaj lub anioł. Pasy pomiędzy jezdniami przystrojone wielkimi bombkami i innymi ozdobami. Specjalny kiermasz świąteczny i sanie z reniferami. Nietypowy klimat dla europejczyków, bo tu nikt nie kojarzy świąt ze śniegiem, upał ponad 30stopni. Ciekawe czy ten, który paraduje w stroju Mikołaja ma dodatek za pracę w ciężkich warunkach?
Rano spotkaliśmy węża – jararaka – czyli coś na kształt naszej żmiji. Leżał sobie majestatycznie na sfalcie. Dał sobie zrobić zdjęcie a potem zsunął się w trawę.
Główną część dnia zajęła nam wizyta w Parku Narodowym Caracol. Tym razem wodospad, który oglądaliśmy ma ponad 115 metrów wysokości. I znów zdjęcia araukarii, tym razem w pełnym słońcu.
Odwiedziliśmy szrot samochodowy. Robert wycyganił tablicę rejestracyjną do swojej kolekcji. Miał zapłacić 20 reali, ale tak ładnie z panami zagadał (pozazdrościć), że dostał ją w prezencie. Kupiliśmy sobie też zestawy do parzenia che mate, kubki są wykonane z czegoś w rodzaju tykwy. Jeszcze tylko w argentynie kupić yerba mate i będziemy mieć komplet 😉
A dziś jedziemy do Parku Narodowego Apartados da Serra, gdzie mamy zamiar czekać do zachodu słońca na zdjęcia. Ciekawe czy uda się to zrealizować, bo całą noc padało a od rana mamy mżawkę.
Zapomniałbym – spotkaliśmy na ścieżce parę waranów. Dopóki nas nie wąchały to stały grzecznie. Potem uciekły. Oddaliśmy dziś ubrania do pralni 😉