Kolejny, chyba już jubileuszowy bo 30 wyjazd do Maroka mamy już za sobą. Po tylu razach człowiek popada w rutynę, ale okazuje się, że bardzo rzadko coś idzie według planów gdy ma się do pokonania taką trasę. Udało się wyjechać planowo i wrócić na czas co było nie lada osiągnięciem biorąc pod uwagę wydarzenia.
Niespodzianka nr 1 – mimo, że auto przeszło miesiąc wcześniej przegląd w dzień wyjazdu okazało się, że na parkingu pod autem „świeci się” tłusta plama. Zakup dodatkowego oleju do mostów wydawał się dobrym rozwiązaniem do momentu, aż się zajrzało pod samochód w Zgorzelcu. Zdecydowaliśmy się wymienić uszczelniacz bo z mostu nie ciekło ale się lało. Złapaliśmy pierwsze opóźnienie, ale udało się dojechać do granicy francuskiej dzień po wyjeździe…
Niespodzianka nr 2 – z wyjazdu wycofała się załoga drugiego samochodu…
Niespodzianka nr 3 – okazało się, że prom, na który mieliśmy bilet tego dnia akurat nie odpłynie. A to był ostatni prom. I była awantura w kasie przewoźnika, która na szczęście zakończyła się tym, że dostaliśmy zwrot pieniędzy, bilet do Tangeru i przybiłem piątkę z gościem, z którym się wcześniej mocno pokłóciłem (różnice językowe ;-)). Prom miał odpłynąć o 23.00 – wypłynął o 2 w nocy. Odprawę marokańską przeszliśmy w miarę sprawnie bo zajęła nieco ponad godzinę, jeśli nie liczyć tego, że na papierach dotyczących auta, na ostatniej kontrolnej bramce dostrzeżono brak pieczątki naczelnika i musiałem po nią pomaszerować z powrotem…
Niespodzianka nr 4 – padało, wiało, sypało przez całą Europę i przestało dopiero na południe od Fezu. „Gdzie ta Afryka?”
Fez był pierwszym poważnym punktem na mapie naszej wycieczki. Wiedziałem gdzie kupić bębenki, gdzie lampiony a gdzie ceramikę. Zapomniałem tylko, że jest piątek i większość sklepów była zamknięta. Dzięki temu udało się trafić do malutkiego warsztatu gdzie Pan zdobił naczynia ?stalowym drutem.
W strumieniach lejącej się z nieba wody próbowaliśmy znaleźć jakąś jadłodajnię dla miejscowych, żeby uniknąć restauracji dla turystów. Trafiliśmy na szaszłyki, gdzie wyrazy dźwiękonaśladowcze pozwoliły nam złożyć zamówienie. Zjedliśmy szaszłyki z „muuuu” i „kokoko”. Po wyczyszczeniu talerzy do czysta spytałem Piotrka czy nie ma ochoty zjeść jeszcze dwóch sztuk. Zgodził się, złożyłem zamówienie, ale tym razem znajomość odgłosów zwierząt się nie przydała i zamiast po 2 szaszłyki dostaliśmy jeszcze raz podwójną porcję. Zmogliśmy, choć przyznam, że pod koniec już bez chlebka 😉
Kolejny dzień to dojazd do Midelt przez Boumia. Z mapą geologiczną na kolanach zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach rozglądając się za amonitami kredy bądź jury, ale skały okazywały się „nieme”. Z Mideltu ruszyliśmy do Mibladen gdzie w wiosce zamieszkałej przez górników niegdyś pracujących w miejscowej kopalni rozdaliśmy większość paczek dla dzieciaków.
Słońce miało się już ku zachodowi gdy udało się dojechać do kopalń w rejonie Sidi Ayed. Domy bez dachów, pustostany bez okien, owce biegające dookoła i ubrudzone nieziemsko dzieciaki – tu zostawiliśmy resztę ubranek ze zbiórki. Usmarkana buzia wygląda znacznie lepiej gdy się uśmiecha.
Kolejnym etapem podróży były dewońskie kopce mułowe – formacja Kess Kess, które zasłużyły na późniejszy wpis. Dojechaliśmy do nich w środku nocy, rozbiliśmy małe obozowisko, rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbasę, popiliśmy piwem i poszliśmy spać. Basia zapierała się rękami i nogami, że nie chce nocować z Piotrkiem więc wylądowała na dachu z czego rano wydawała się być bardzo zadowolona. Zadowolenie pewnie byłoby jeszcze większe gdyby pamiętała zabrać na dach swój śpiwór…
Sztandarowym punktem każdego geologicznego wyjazdu powinno być Taouz z okolicami. Po pierwsze, żeby dojechać do kopalń ma się do pokonania offroadowy odcinek widokowy, po drugie – jedzie się wzdłuż wychodni wapieni ze skamieniałościami liliowców, po trzecie, że sama kopalnia z minerałami, czwarte i piąte to struktury wietrzeniowe i ryty naskalne – ale o nich później…
Czas już chyba wspomnieć o Niespodziance nr 5. Około 50 kilometrów od Alnif, 18 km od najbliższej drogi w naszym autku doszło do zwarcia, rozrusznik się nie zatrzymał po odpaleniu auta – rozległ się szereg odgłosów przypominających wystrzały i rozszedł się niepokojący zapach… Z duszą na ramieniu i nosem przy nawiewie wracaliśmy do Alnif, gdzie na szczęście znaleźliśmy elektryka, który wymienił nam rozrusznik. Oczywiście nie miał na składzie nowego. Przez kilka godzin z bratem szukał części, rozkręcał inne wiekowe (sądząc po ilościach pokrywającego kurzu) rozruszniki, porównywał ich elementy, chodził z nimi do zakładu obok specjalizującego się w spawaniu ozdobnych przęseł ogrodzeniowych… Nie wierzyłem, że to się może udać, ale wieczorem odjechaliśmy spod jego warsztatu.
Dzień później już w Imilchil czekała nas Niespodzianka nr 6. Przy wymianie rozrusznika nie dokręcono przewodów od instalacji chłodzącej silnik. Zbiornik z płynem chłodniczym okazał się być pusty, a sam płyn znikał w tak tajemniczy sposób, że nie było widać wycieku. Sytuacja ta wpływała negatywnie na morale zespołu, ale samochód dojechał do Polski na koktailu z płynów: niebieskiego marokańskiego, różowego hiszpańskiego i żółtego francuskiego. Do dziś Defender czeka na nowy rozrusznik i uszczelniacz, żeby już wkrótce znów ruszyć w teren.
W czasie wyjazdu udało nam się zobaczyć kilka fajnych miejsc, ale uznałem że zasługują na osobne wpisy.