Dlaczego Spitsbergen?
1. Lubię jak jest zimno. Kiedy jest zimno człowiek może się ubrać tak, żeby było mu ciepło. Nie przepadam za tym jak jest gorąco. Wszystko z siebie zdejmę a i tak pot cieknie po plecach.
2. Bo Kuba wszystko załatwił – zarezerwował bilety, złapał kontakt na Polaków na miejscu, zajął się wszystkim (Kuba, gdzie Ty teraz jesteś?).
3. Lubię zbierać kamienie (jakby ktoś jeszcze o tym nie wiedział). Kuba obiecał masę skamieniałości i nie kłamał. Akurat byliśmy na etapie gromadzenia zbiorów dla powstającego JuraParku w Solcu Kujawskim, inwestor zapłacił za bilet lotniczy – wymarzona sytuacja.
4. Nie byłem tam wcześniej, a północne rejony dobrze mi się kojarzą.
Polecieliśmy.
Słońce zaświeciło nam już w samolocie. Nawet Ci, co na Spitsbergen lecą do (niemal) codziennej pracy odpinali pasy i wstawali z foteli bo pogodę i widoczność mieliśmy zacną. Widoki cieszyły każdego a co dopiero bandę geologów, którzy mogli z lotu ptaka zobaczyć jęzory lodowcowe i ostre szczyty (Spitsbergen = Ostre Szczyty).
Z lotniska do miejscowości Longyearbyen można było dojechać autobusem, którego kierowcą był Polak, ale z racji oszczędności wyruszyliśmy „z buta”. Nie pamiętam tego, ale gdy oglądam zdjęcia to widzę, że wiatr urywał głowę. Pilotowani przez Kubę ruszyliśmy na poszukiwanie wypożyczalni broni. Ze względu na obecność na wyspie białych niedźwiedzi, każda grupa udająca się poza miasto ma obowiązek posiadać na swoim wyposażeniu karabin. W wypożyczalni okazało się, że karabiny „wyszły” co zmroziło nam krew w żyłach, bo nie byliśmy przygotowani finansowo na noclegi w mieście. Na szczęście pojawił się ktoś, kto oddawał wypożyczony sprzęt, który szybko przechwyciliśmy. Każdy dostał po pięć pocisków w kieszeń, Pan za ladą udzielił nam szybkiego kursu obsługi i mogliśmy ruszyć dalej. Pięć osób i jeden karabin. Pełne plecaki sprzętu i jedzenia na dwa tygodnie, ale każdy chciał nieść karabin. Tak myślę, że każdy. Ja chciałem. Co to był za lans… Nieogolony Sebu był później nagabywany przez turystów, którzy pojawiali się na ulicach Longyearbyen (co jakiś czas wracaliśmy do niego po chleb i makrelę), żeby mogli sobie zrobić zdjęcie z Prawdziwym Traperem. A Prawdziwy Traper wygląda tak:
Zmęczeni lotem, spacerem z lotniska i pierwszymi wrażeniami ledwo wyszliśmy poza zabudowania Longyearbyen i rozbiliśmy obóz. Pierwsza porada – nie palcie ognisk. My zrobiliśmy krąg z kamieni, przytargaliśmy z okolicy połamane kawałki europalet, ale nasze małe ognisko i tak wzbudziło wyraźną niechęć wśród miejscowych przewodników, którzy mijali nas w drodze do pobliskiego lodowca. Lepiej nastawić się na ogień z butli. Drewna na Spitsbergenie trafia się całkiem sporo, mimo że nie ma tam zupełnie drzew. W wielu miejscach znajdują się pokaźne konstrukcje drewniane, ale surowiec do ich budowy przypłynął na statkach, lub jeśli wierzyć opowieściom – spłynął syberyjskimi rzekami pogubiony przez rosyjskich flisaków. Pierwszy obóz – pierwsze sesje zdjęciowe – główny bohater to renifer.